Monsieur Coyote z dedykacją dla Ciebie , niech mnie usuną, niech pogrzebią na dnie oceanów, niech mnie zapomną, niech oczami swymi nie widxą mojego widoku.
Zupełnie nie na temat choć o podróżach.
Tonę, wchłania mnie bezbrzeżne jezioro czarnej niemocy, chwytam się pazurami lepkich fal, czy warto walczyć z całych sił do końca, czy nie lepiej zanurzyć się w bezkresie szaleństwa i zaniknąć, powoli jak co dzień podczas wędrówki zwanej górnolotnie życiem, tak naprawdę będącą powolnym zanikaniem, miłości, zainteresowań, czucia, oddechu, spojrzenia z łzami wypełniającymi oczy, ostatnim oddechem wolnego rozumu, co jest lepsze, zacieranie powolne się obrazu czy, czy szybka śmierć.
Wybór, wahanie, decyzja, konsekwencje, i tak w każdej chwili, nawet śpiąc, dylematy, wątpliwości, całe życie, właściwie cóż to jest życie, zbiór fizjologicznych i mentalnych czynności czy coś więcej, coś nieopisanego co definiuje nasze tu istnienie, może nawet je usprawiedliwia, ale dlaczego i przed kim, i w jakim celu, czy wina jest udowodniona w dostatecznym stopniu by karę wymierzać osobiście, by dręczyć się wyimaginowanym przewinieniem, sny, nawet one są wrogie, sieją zamęt i sprawiają ból.
Zatracając się w wędrówce, choć ciało coraz bardziej mdłe zdaje się stawać, idąc w samotności, nurzam się w niebycie, w niepamięci, skupiam się na oddechu, na kolejnym kroku, na obserwacji otoczenia, ale jakby moje nogi, moje oczy, ręce, cały ja, jakbym był odłączony od wszystkiego zewnętrznego, przecudny stan bycia, bycia, istnienia, w chwilach tych ustaje zanikanie, gdybym tylko jeszcze jak dawniej chciałem , potrafił odróżniać śpiew ptaków, ich trele kojarzył z wielobarwnym upierzeniem, takie marzenie z dzieciństwa, niespełnione, zaniechane, odległe, niepotrzebne, w egzystencji liczą się tylko twarde fakty, pieniądz, upór, pozycja, nie ma miejsca na szaleństwo, nie mam miejsca na dziwne zachcianki, gonitwa, nienawiść wykrzywione w grymasie zawiści twarze.
Pole, łan zboża, iść jak w morzu życia, łodygi sztywne gładzą bezlitośnie kaleczą ostrymi igłami przedramiona rozłożone w oczekiwaniu na zbawienie, kładą się łagodnie unikając kontaktu wstydliwie, tak chciałbym, choć nie łatwo, choć ciężko brnąć w przyszłym ściernisku, i boli tak że pracę cudzą niszczyć przyjdzie idąc tylko, idąc tylko, brnąc, w słońcu które pali skrzydła czarnym ptakom obłędu, nie można, kładę rękę na kłosie i głaszczę jak leniwego kota, ości wbijają się przyjaźnie w spękaną skórę, aromat zapomnienia, kurz pachnący chlebem.
Pole, łan zboża, falowanie i szmer, iść, pokonać strach i niemoc, iść, czy żyć, zanikać czy trwać, dylematy, wybory, decyzje, działanie, konsekwencje, jestestwo.
Znam wszystkie mechanizmy, wiem jak to całe otoczenie stworzonym jest, było, może nawet kiedyś będzie, wiem, przekleństwem jest posiadanie wiedzy a może wiary, przyjmowanie bez zastanowienia, akceptacja, mimo to zadziwia mnie nieustannie, morze, ocean, bezkresna otchłań otoczenia, zmysłów, pragnień, marzeń, niechęci, braku sił, braku celu, wytycznych, tu idziemy i w celu tym, a nie innym, patrzymy prosto, na boki nie wolno, niespodziewanie niesamowite przebudzenia pod kołdrą snów i nieba błękitnego jak oczy pierwszej miłości, gdy w początku dnia pozbywasz się drżenia, strachu, niesmaku i nienawiści, a słońce jak ramionami swymi promieniami tuli Cię do piersi jak matka w chwilach gdy byłeś mały, i płaczesz bo tak Ci brak tego dotyku, spracowanych rąk.
Chwila przychodzi taka że w wędrówce, zatracony w pokonywaniu myśli, nagle wszystko powraca, padasz wtedy na kolana łkając bezgłośnie, ptaki zatrzymane w locie, z bólem i strachem obserwują twoje łzy, kamienieje świat wokół, zadziwiony płaczącym posągiem, rzuconym w przestrzeń, bezlitośnie, zwierzęta cichną, i nagle brakuje łez, trzeba wstać i znów być, iść, być, na świat, na świat.
W pola bezkres i zapach urzekający, odurzający, jak w opowieściach z dalekich stron, z dalekich czasów, o uczuciu które zniknęło, o płowych włosach które tak upojnie pachną gdy je można dotknąć, i błękicie nieokiełznanym, bicia serc, oddechów szmer, oczu spojrzeń, dłoni spoconych dotknięć, ciepłych warg, słowa ulotne, pamięć ulotna, wspomnienia zatarte, mrok i chłód.
Podróże i zapachy, nierozłączne, w młodości nie zauważamy subtelnych woni otaczających nas wokół, są tylko piękne, przyjemne zapachy kojarzące się pozytywnie, i są zapachy nieprzyjemne, zero jedynkowy sposób postrzegania zmysłami otaczającego nas świata, wygodny, prosty lecz z gruntu fałszywy, w każdej chwili atakują zmysły wonie świata zewnętrznego, atakują aktywując wyobraźnię, imaginację proszę Pana naszą doskonałą w nas zaszczepioną na skutek jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności, jakiegoś przypadku, anomalii, niektóre znamy od dawna, są naszym udziałem każdego dnia, każdej chwili, inne poznajemy, z wolna zauważając ich istnienie, te pierwsze wrosły w otoczenie, jak choćby zapach podróży, pociągu, poczekalni na stacji kolejowej, współpasażerów, miotanych po drogach i bezdrożach, to się zmienia, zabijane przez neutralność giną wonie z lat wczesnych, z dzieciństwa , do dziś wywołujące dreszcz jak zapach zupy pomidorowej w barze na rogu ulic Piotrowskiej i Głównej, nie ma już tego baru, ulice wyglądają inaczej, nie ma już tego czasu, pozostały tylko wyidealizowane wspomnienia, i choć wiemy że są nieprawdziwe, bo czy można po czterdziestu latach pamiętać smak i zapach zupy, oczywiście że nie, to projekcja, naszego umysłu, bodziec, wspomnienie, przyjemność, czujemy, wchłaniamy, rozkoszujemy się ułudą, tak działa nasze całe jestestwo, polega na tym, na kreacji i oszustwie, ale czy to cos złego. Talerze z porcelitu, taka komunistyczna miśnieńska porcelana z przaśnych ludowych fabryk, aluminiowa łyżka, dziś już wiemy że aluminium jest szkodliwe, wtedy to było „ singnum temporis” nowoczesność, idea postęp, talerz , łyżka, przecier z pomidorów, kluski, nie makaron, duże muszle, zupełnie nie pasujące według nowej mody kulinarnej, liście pietruszki, zupełnie zwykłe rzeczy, ileż bym dał bym znów mógł być prowadzony przez matkę za rękę, do tegoż baru w każde niedzielne przedpołudnie, zasiadał przy tym samym stoliku, takiego małe misterium, taka mała nuta snobizmu, słowo naonczas chyba nieznane, podnosi się do ust, mlaskanie, ciche siorbanie, upomnienie, jedz cicho, a za oknem cały świat, a za oknem najważniejsza ulica miasta, po posiłku usta należy otrzeć serwetką, stalowy serwetnik, trójkątny, serwetki pięknie ułożone, do dziś nie potrafię ich wyciągnąć bez burzenia misternie ułożonego wzoru, do dziś odczuwam wstyd i lęk przed kompromitacją, przed zburzeniem idealnego obrazu świata mojego dzieciństwa, prawie południe, zawsze świeci słońce, za chwilę ogarnie nas ciemność Sali kinowej, bo ten posiłek to preludium do uczty dla oczu, kino Adria w podwórku na Piotrkowskiej, zaczyna się podróż, w świat bajek, dlatego lubię podróżować, gdziekolwiek, dłużej, krócej, zupełnie krótko, gdy nie mogę podróżuję w głąb swojej jaźni, i uwielbiam pomidorówkę, bez śmietany, rzecz jasna.