O, a propos, dzisiaj jechałem Pindziulindzią. Rano o 06:20 z Warszawy Zachodniej to Gdańska Głównego. Pojechałem po dzieciaki i żonę zamiast samochodem to pociągiem. A po odwiedzeniu modelarzy w Gimnazjum nr 17 z makietą modułową wracaliśmy do Warszawy następną Pindziulindzią, Gdańsk Głowny o 14:33, już rodzinnie.
No dobra, jedzie się miło i przyjemnie, rzekłbym płynnie. Wnętrze robi ogólnie miłe wrażenie. No i zasadniczo będę z tego środka transportu korzystał, np. na rodzinną wycieczkę do Krakowa. Rano pojedziemy z WAW do KRK a późnym popołudniem, po zwiedzaniu, powrót. Plusy: jedzie się szybko, można pochodzić celem rozprostowania nóg, nie trzeba uważać na idiotów na drogach.
No ale nie wszystko jest tak pięknie. I tu muszę to powiedzieć. I zacznę po kolei zgodnie z planem zdarzeń.
We wtorek pojechałem na Zachodni kupić bilety.
Podszedłem do okienka i zapytałem: Jakie pociągi będą w niedzielę. Otrzymałem odpowiedź.
"Ile kosztuję bilety?", odpowiedź "Nie wiem."
"Eee, jak to?" Pani "Będę wiedziała jak zrobię rezerwację. Ale mniej więcej od 80 do 150 PLN."
"Hmm, no to poproszę do Gdańska Głównego na Pendolino z Zachodniego o 06:20" Jeden bilet w tamtą stronę załatwiłem gładko i tanio, bo załapałem się na weekend'ową promocję. Powrotny dla 4 osób to już był problem.
"A teraz poproszę powrotne bilety dla dwojga dorosłych oraz dwojga dzieci, jedno 7 lat, drugie 3 lata. Na jakiś popołudniowy po 14:00."
"A to już weekendow'ego nie będzie, bo są do 13:00". - Pani z okienka
"No trudno. Poproszę, tylko 4 miejsca razem przy stoliku."
"No to próbujemy." - Pani po drugiej stronie szyby. "Może się uda znaleźć."
"A to niech Pani sprawdzi, czy są miejsca."
"Nie mogę." - powiedziała Pani. I chyba miałem debilny znak zapytania na gębie, bo natychmiast wyjaśniła, że będzie wiedziała dopiero jak zrobi rezerwację.
"Ciekawy system" - pomyślałem. "Jakiś debil informatyk musiał długo nad tym myśleć. A inny palant zamawiający to rozwiązanie to zaakceptował."
No ale jedziemy dalej z Panią w kasie. Zaklepała pierwsze miejsce. No i zaczęła się jazda. Jeden bilet wydrukowane, bo jak zrobiło się rezerwację to drukarka wypluwa bilet, inaczej dalej nie pójdzie, ni hu hu. "O nie ma miejsc." No i co się dzieje. Trzeba anulować bilet, przystawić pieczątkę, wydrukować karteczkę i ją przypiąć zszywaczem do anulowanego biletu i wetknąć na kupę innych anulowanych w szufladzie.
Zanim dobrnęliśmy do szczęśliwego końca, czyli złożenia 4 miejsc razem przy stoliku, upłynęło nam około 45 minut oraz 15 biletów anulowanych, kilka osób z za moich pleców starało zorientować się o co chodzi. Całe szczęście urwałem się z roboty w martwych biletowo godzinach, czyli około 10:00 rano.
Pani była bardzo miła i serdecznie ją pozdrawiam oraz głęboko współczuję, że musi pracować z tak kretyńskim programem. Ja wychodzę z założenia, że komputery mają ułatwiać życie a nie je utrudniać. PKP IC dało dupy po całości w tej kwestii.
Moim zdaniem powinno to odbywać się tak, że na tym pięknym macanym ekranie kasjer paluchem wybiera pociąg, maca upragnione miejsca, bo umysłowo zdrowy informatyk zaprogramował, że wolne wyświetlają się na zielono z zajęte na czerwono. Jak tak nam pasuje, to "łechtamy" rezerwuj i drukujemy bilety. No to całkiem proste, jak sądzę.
Na koniec Pani mówi, że mi sprzedaje 2 normalne + szkolny + bezpłatny na dziecka poniżej 4 lat. Nagle zapaliła mi się czerwona lampka. "Szkolny? A muszę mieć jakąś legitymację dla dzieciaka?"
"No tak." - odpowiedziała Pani.
"Ale nie mam takowej, bo dzieciak skończył 7 lat 3 lipca a w czerwcu skończył "zerówkę", do pierwszej klasy idzie w wrześniu i we wrześniu otrzyma legitymację."
"O, no jak to?" Pani poszła na zaplecze w celu konsultacji fachowej. Wróciła, "No to musi Pan zabrać jakiś dokument dla potwierdzenia wieku."
"Czy mam zabrać aktu urodzenia?"
"Tak, może być." - pada odzew z mikrofonu na całą hale biletową.
"No to PKP jeszcze będzie mi zaglądać w prywatne dokumenty, a jakbym miał jeszcze adoptowane dziecko to pewnie musiałbym zabierać wyroki sądowe, itd?' - tak sobie pomyślałem.
"Czy będę usiał bić się z konduktorem z tego powodu?"
"Chyba nie..." - odpowiedziała nieśmiało Pani.
Zapłaciłem, sprawdziłem bilety i podziękowałem za pomoc. Podziękowałem za pomoc, bo gdybym ja miał to robić przez internet to bym upierniczył za złości ekran od laptopa.
No ale mam ostatecznie bilety za około 350 PLN w sumie za całą wycieczkę (1 weekend'owy tam + powrót 2 normalne + szkolny + bezpłatny) i jadę.
Nadeszła wiekopomna chwila, niedziela 12/07/2015, podjechałem na Zachodni, zaparkowałem samochód i poszedłem na peron. Na wskazanym torze stoi Pindziulindzia, jest godzina 06:05. Nieśmiało podchodzę, zakładam okulary, sprawdzam rozkład, opisy na wagonach, bilet. No jak byk, stoi mój pociąg. Poczekałem chwilę i nieśmiało pomacałem zielony guzik w drzwiach mojego wagonu. Otworzyły się. Wszedłem, znalazłem miejsce. Zonk..., mój plecak fotograficzny, rozmiar standardowy, czyli wielkość walizki kabinówki (w samolocie się mieści), nie kutanga nie mieści się na półkę nad głową. no ni cholery, nie zostawię go na stojaku przy drzwiach, bo mój sprzęt i lapek Mac'a kosztowały więcej niż niejeden samochód. Na te półki wejdzie co najwyżej reklamówka z paczką gumek i błękitnych pigułek. Z syropem na kaszel już nie. Co za debile to wymyśliły?
Ale jadę, z plecakiem pod nogami i... sąsiadem szerszym niż standard fotela obok mnie.
No to dalej. Fotele są do kitu, wąskie i niewygodne. Po godzinie dupa mnie bolała, a dwóch czułem się tak, jakby mnie "sympatyczny koledzy" na ulicy okładali kijami. Mam kłopoty z kręgosłupem ale nie większe niż każdy innych człowiek współczesny. Samochodem z Warszawy do Zakopanego dojeżdżam bez zatrzymywania się.
Nad głową szumi wentylacjo-klimatyzacja. Dziwi mnie trochę ten odgłos. Monotonny szum, natarczywy i męczący. Nie wytrzymałem, wyjąłem dzynks i zmierzyłem, faluje między 55 a 75 decybeli. Chyba się zarąbię. Po pól godziny nadeszła odsiecz, która wyrwała mnie z intelektualnego letargu..., nadeszła kelnerka z wózkiem z poczęstunkiem. Atrakcyjna, młoda brunetka z aparatem na zębach. W przyszłości będzie miała ząbki równiutkie jak kobyła na targu. Ale teraz... jak zaczęła nawijać, przy każdym fotelu ta sama gadka ale jak już przeszła na drugi koniec wagonu ja nadal ją słyszałem jakby stała obok mnie. Zmierzyłem... 90 decybeli. Ja piórkuję. Mieć taką babę w domu..., jak ona tak nawija podczas stosunku to chyba by mi opadł natychmiast i nawet viagra lub inny lek "na konar, który nie chce zapłonąć" nie pomógłby mi. Dramat "Jak pozbyć się faceta"... nawijać....
Na szczęście to nie moja..., biedny ten jej chłop. 120 decybeli to już granica zagrożenia dla zdrowia i w fabrykach wymagane są ochraniacze słuchu, a tak przynajmniej było w starych czasach.
Koniec końców dojechałem, szybko i sprawnie i przetrwałem.
Powrót. Dotaszczyłem się z bagażami. Dwie małe walizki kabinówki, po jednej dla każdego chłopaka. Dwie torby szpejowe North Face'a, plecaki chłopaków (małe), plecak żony, mój plecak foto i jakaś torba z rakietami badbington'a.
Podjechał nasz pociąg, punktualnie. Wsiadamy. Stojak na walizki prazie pełen, nasze bagaże ie wejdą. Za skarny Chin Ludowych. Idziemy w głąb, najwyżej postawię na środku przejścia. Eureka... w tym wagonie półka jest wyższa, walizki i torby weszły nad naszym stolikiem. Święto.
Droga powrotna przebiegła już bez większych przygód. Konduktor sprawdził bilety, dzieciaki pokładały się na stoliku i fotelach, dupa bolała mnie jak poprzednio ale za to kelnerka była cichsza, uff.
Podsumowując. Jak masz mało bagażu, cena biletów jest tylko trochę wyższa niż koszt paliwa to można pojechać ale koniecznie trzeba wstać i pochodzić po alejce między fotelami jak nie chce się sobie kręgosłupa uszkodzić do końca. Ładnie, zgrabnie, płynnie ale... mimo wszystko nie pachnie XXI wiekiem, no może tylko pierwszym tygodniem tego stulecia. Pindziulindiza nie jest warte pieniędzy, które za nią zapłacono. Nawet 50%.
To oczywiście moja opinia.