Obróbka „Orzeszkowej” we Wrocławiu
Zdjęcia z dzisiaj. Wracam pociągiem do Warszawy, przychodzę na peron numer 2, mam jeszcze prawie kwadrans. To sobie fotografuję głowicę zachodnią, pustą wyjątkowo, złowieszczo krzyczy żółta tablica, choć już nie każe nam stawać na baczność. To wspaniale, że zachowano żurawie wodne, jakże do bólu bezpłciowo by ten landszaft wyglądał bez nich.
Rozglądam się po peronie; wjeżdża osobowy do Trzebnicy. Będzie jechał szlakiem moich niedawnych wędrówek. Podróżni mieszają się jak pierogi we wrzątku, jedni wsiadają, inny wysiadają, nienamacalnie czuć wysiłek mięśni dźwigających toboły, w rytm tupotu nóg i rzadkich nawoływań „tutaj”, „na lewo”, „szybciej”, jakby spieszyło im się do Edenu.
Nagle na peronie spostrzegam „dziadka” w charakterystycznych okularach. Zasuszonego, z pożółkłą pomarszczoną skórą, cherlawego i przygarbionego nieco. To niesamowite – widzimy się po raz drugi. Kilka dni temu w pociągu relacji Ełk-Wrocław Główny jechał ze mną w wagonie bezprzedziałowym po przeciwnej stronie korytarza, ja wsiadłem na Centralnym, on już siedział razem ze swoją rodziną: żoną w podobnym wieku i dość małoletnim synem. Wymęczeni jacyś, kładli głowy na rozkładanym stoliku, dziadek, jak go nazywam, po pół godziny od wyjazdu z Warszawy poczuł potrzebę zażycia dopalacza w postaci nikotyny. Wyskakiwał na każdej stacji przyćmić kiepa, pociągnąć chociaż te trzy machy, oczywiście tam gdzie dłuższy postój, czyli w Sieradzu, w Kaliszu, w Ostrowie, oczywiście na Oleśnicy Rataje, gdzie pociąg stoi chwilę, a ostatni popis dał na Nadodrzu, gdzie zaskoczony informacją od konduktorki, że odjeżdżamy za mniej niż minutę, nerwowo cykał zapalniczką i łapczywie pochłaniał dym tytoniowy tak samo jak wyłowiony z wanny wigilijny karp łyka powietrze, zresztą w ostatnich momentach swojego życia. Nie dziwne, że po każdym takim wyskoku na dymka, wróciwszy do wagonu i poczęstowawszy nas współpasażerów wspaniałym aromatem palonych smołowanych liści, znów złożył głowę na stół, w końcu dźgnięty trucizną organizm musi odreagować, musi się ratować, również poprzez odkasływanie plwociny. Po takiej okraszonej atrakcjami podróży do Wrocławia, miałem nadzieję więcej dziadka owego nie spotkać. Tymczasem stało się inaczej – teraz wracali do domu jeszcze z dziewczyną, być może jego córką, we czwórkę. Co za nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że znowu się spotkaliśmy! W duchu modliłem się, no w przenośni modliłem, żeby nie siedział w moim wagonie. Nie siedział. Gdzieś za Skierniewicami usłyszałem tylko ogłoszenie o zakazie palenia w pociągu, z uściśleniem „dotyczy przede wszystkim wagonu numer osiem”. Czyżby nałóg raczył zasiąść tam? Nie poszedłem sprawdzić.
Ale cofam się w czasie tej mikropowieści do jej początku, stoję na wrocławskim peronie i czekam na pociąg do Warszawy. Wjeżdża pociąg z Warszawy. Do Szklarskiej. TLK Orzeszkowa. Z wagonów wysypuje się dziki tłum. Znowu tupot, pokrzykiwania, pośpiech. Pociąg prowadzony jest cudowną pomarańczką – jedynym w swoim rodzaju lokiem EP08-001, który dojeżdżając do Wrocławia wrócił do swego „rodzinnego” miasta. Tutaj się bowiem „narodził” 49 lat temu.
Mechanik pstryknął już światełka manewrowe, ponieważ tutaj pomarańczóweczka kończy służbę. Idę na koniec składu – akurat podpięto wagon sypialny, który jadąc nocą wróci rano do Warszawy w składzie pociągu o nazwie „Karkonosze”. Wagon sypialny dostarczył na koniec składu „denaturat” EU07-077.
Zrobił to mistrzowsko delikatnie. Po dobrze wykonanej robocie odmeldował się do dalszej służby.
Tymczasem do czoła pociągu podpiął się denaturat EU07-304.
Chwila i gotowy do jazdy.
Co różni go od pomarańczy EP08? Na pewno większy zgarniacz. Jak w czerwcu schodziliśmy ze Szrenicy do schroniska pod Łabskim Szczytem, to ślizgaliśmy się na płachtach śniegu. Dlatego w pełni rozumiem zmianę lokomotywy przed jazdą ku szczytom ; )
Orzeszkowa obrobiona, czeka na sygnał do odlotu. Odjechała spóźniona, bo jej już miało tutaj nie być w czasie, gdy ja dopiero wsiadałem do karpia do Stolicy. Mając głowę zajętą myślami aby już nie ujrzeć wspomnianego dziadka, zapomniałem o Orzeszkowej. Nie wiem, czy wyjechała przed moim warszawskim, czy po. Powiedzmy, że pomachałem jej na pożegnanie.
I to by było na tyle.