Być może, ale nie sugerowałbym się gitarą, w tamtych czasach to sprzęt nieodzowny był na równi z namiotem, butelką wina zawierającego siarczyny i kociołkiem do gotowania.
Zdjęcie znalazłem wśród moich papierowych podczas porządków.
No to może i ja wsadzę trzy grosze o tym, jak dawniej pół Polski PKP na Mazury jeździło.:
Felieton ten poświęcam tym, którzy w siedemdziesiątych i osiemdziesiątych latach ubiegłego stulecia,, nim stawili czoło mazurskim wichrom i fali, musieli najpierw przeżyć podróż koleją żelazną firmy PKP przez całą Polskę.
A wtedy, na rejsy trzeba było zabrać ze sobą wszystko. Oprócz wyposażenia osobistego; był również namiot (bo się pływało głównie na Omegach a Orion był tym, czym dziś Antila 33). Ponieważ w mazurskich sklepach można było najczęściej kupić chleb, gwoździe landrynki, zapałki i denaturat, w skład bagażu wchodziły ogromne ilości konserw. Była to Mielonka Turystyczna oraz słynny Paprykarz Szczeciński, których smak pamiętam do dziś. To wszystko dźwigało się na plecach. Ręce zajęte były albo worami z żaglami albo coraz powszechniejszymi butlami z gazem do kuchenek. ( Trudno niektórym czytelnikom będzie w to uwierzyć, ale telefonów komórkowych wtedy jeszcze nie było).
W takim więc zestawie, żeglarz stawiał się o na dworcu w celu odbycia wyprawy do Giżycka.
Prześledźmy po latach jeszcze raz jej trasę.
W Gliwicach wsiadaliśmy do ekspresu Chemik. Tenże po drodze zbierał resztę Śląska i Zagłębia i w późnych godzinach popołudniowych dojeżdżał do Warszawy Wschodniej. I to był by koniec podróży w warunkach, jakie dziś określa się mianem Busines Class. Emocje zaczynały się na Wschodniej. Gdy „Katowice” dojeżdżały do stacji, Na peronie już był „Kraków”, a „Poznań” przybywał na kwadrans przed odjazdem osobowego Warszawa Wsch.-Olsztyn. Nigdy przedtem i nigdy potem Świat nie widywał takich tłumów na jeden wagon. Ale to dopiero był początek bo napięcie rosło jak w filmach Hitshcocka. ( Nadmieniam, że wśród Krakusów były spore grupy kajakarzy, którzy taszczyli swoje „składaki”, jak mawiają Niemcy,- „mit”).
W czasie podstawiania pociągu do Olsztyna, załadunek wyglądał zawsze tak samo. Ponieważ my Polacy jesteśmy zdyscyplinowani i dobrze zorganizowani, ludzie na peronie błyskawicznie i bez niczyjego polecenia, automatycznie dzielili się na trzy grupy.
Jedna przebiegała przed wjeżdżającą powoli lokomotywą na drugą stronę i brała wagony „od tylca”. W tym samym czasie druga grupa ( tzw. desantowa) wskakiwała do wagonów przez okna, odbierając następnie bagaże od grupy trzeciej, która władowywała się do środka przez drzwi. Cała akcja trwała 5 minut o odbywała się zawsze bez ofiar. Pociąg czekał na planowy odjazd jeszcze przez godzinę. Na kwadrans przed odjazdem „dosiadał” się wspomniany już” Poznań” i tak, pociąg ruszał na północ. Najlepiej urządzali się kajakarze bo po krótkich pertraktacjach z kierownikiem pociągu ładowali się z bambetlami do wagonu bagażowego i mieli trochę więcej miejsca
Następnym punktem programu było Działdowo. Tam przesiadali się do nas pasażerowie słynnego „Włóczęgi Północy”, czyli osobowego Szczecin –Białystok (16 godzin jazdy). . Każdy z pasażerów miał podobne do naszego wyposażenie a więc tłok był niemiłosierny. Pamiętam, jak jeden z wsiadających wykorzystał napór tłumu jako energię pozytywną. Zamiast pchać się z innymi do wagonu, podkurczył tylko nogi a „ludzka fala” zaniosła go do środka.
Potem jeszcze dwie godziny jazdy i Olsztyn.
Tu dopiero zaczynały się schody, ponieważ kilka tysięcy ludzi, o czwartej nad ranem stało na peronie, czekając na ostatni etap podróży. Należało go przebyć „pośpiechem” Wrocław Główny-Ełk przez Giżycko. Trzeba było czekać do szóstej. W tym czasie dworcowe toalety przeżywały oblężenie, a miejscowe „pisuardesy” notowały rekordowe obroty. W drodze z Warszawy do Olsztyna nie dało się skorzystać z WC z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze nie było szans tam dojść w czasie krótszym niż cała podróż a po drugie, w „kiblu” jechało już sześć osób i nie było by ich gdzie umieścić, gdyby ktoś tam dotarł.
Tuż przed szóstą panienka od zapowiadania pociągów, swym srebrzystym głosem, przez harczący głośnik informowała: „Umdada, umdada. Poton’k ..ospeszny ..e ..tacji ..rocław ..ówny do Ełku, przez Sz..ytno,..izycko, wjeżdża na tor …y peronie ..ugim. ..owtarzam……W tym momencie tłum zafalował a na horyzoncie ukazywał się ów stalowy potwór. „Wrocław” był też już „full” bo po drodze zabierał jeszcze „Opole” ( „Częstochowę” i „Łódź”, która wsiadała w Koluszkach zabierał wspomniany już ekspres „Chemik”).
W Olsztynie „dobijanie” pociągu trwało dość długo, ale nikt nie zostawał na peronie, ponieważ doczepiano tam jeszcze kilka wagonów. Pociąg przypominał skład Kalkuta-Bombay albo te znane z reportaży z Bangladeszu lub Pakistanu, i ciągnięty przez prawdziwy parowóz pospieszny ruszał ze stacji.(Trakcja elektryczna kończyła się wtedy w Olsztynie).
W ten sposób, na dziewiątą rano docieraliśmy do Giżycka szczęśliwi, że już nie długo poniosą nas pomyślne wiatry a następny test z survival’u organizowany przez PKP dopiero za dwa tygodnie.
Następnego roku, bogatsi o te doświadczenia zamiast do Warszawy, wyruszyliśmy do Giżycka „od tyłu” czyli pojechaliśmy z Gliwic do Wrocławia. Tam wsiedliśmy do pociągu Wrocław-Ełk. Komfort jazdy w porównaniu z poprzednim rokiem był zupełnie inny. W dwanaście osób w przedziale spokojnie dojechaliśmy do Giżycka, obserwując na „węzłowych” stacjach sceny w których rok wcześniej braliśmy udział.
Jak mawiał ordynans szesnastej kompanii marszowej, sześćdziesiątego ósmego budziejowickiego pułku piechoty, Józef Szwejk,- To se nevrati.