Choć nie mam mentalności szanownych braci z Japonii po Semmeringbahn przyszedł czas na inną kolejową atrakcję z UNESCO World Heritage Sites, czyli RhB, Rhätische Bahn, vel Ferrovia retica, vel Viafier retica, vel Rhaetian Railway, a po "polskiemu" Kolej Retycką. Świadomie podaję tyle nazw, bo ktoś kto się w taką podróż wybiera musi być przygotowany na czasowe wcielenie się w rolę poligloty. To że zapowiedzi, czy komunikaty, w pociągach, czy na stacjach są w przynajmniej trzech językach to tzw. mały pikuś, przykładowo jadąc tym samym pociągiem zaczynasz się uczyć włoskiego i wydaje się że opanowałeś przynajmniej zwrot przystanek na żądanie: "fermata su dumanda", a tu lekki szok, dojeżdżasz do stacji Pontesina, której wymowę też myślisz, że już ogarnąłeś, bo przecież to takie dziecinnie proste "s" wymawiasz jak "z" i po sprawie, ale nie do końca bo widzisz tablicę z nazwą Puntraschigna i już jesteś dodatkowo skonfundowany, czy aby wsiadłeś do właściwego czerwonego pudełka, we właściwym kierunku, zaś miły głos zapowiedzi recytuje "fermata su richiesta" i cała nauka języka poszła w las.
Wracając do tematu niniejszego wątku, jak nikomu to nie będzie przeszkadzało to stopniowo, na ile czas pozwoli, wyprodukuję małą relację z prawie trzytygodniowej podróży po szwajcarskich kantonach Graubunden i Ticino, tutaj odpuszczę już wszelkie inne nazwy, pozostając przy tych najczęściej używanych przez lokalsów, kantonach które koleją stoją i na kolej stawiają.
Wszystko zaczęło się pewnej soboty późnym wieczorem w małej spokojnej polskiej wiosce, choć tak naprawdę przygotowania trwały już kilka tygodni, bo podróż na wzór ślimaka, z własnym domkiem, to nie takie sobie hop siup, jak wycieczka autokarem, czy samolotem, że parę fatałaszków w walizę i w drogę. Ważne. że domek na kółkach sprawdzony, wyposażony do granic dopuszczalnej obciążalności i przypięty za dyszel do auta przewodnika.
Przed nami, bo w podróż wybieram się z szanowną drugą połową, jedynie 1207 km przez wrogie, jak twierdzi obecna siła rządząca, niemieckie landy, kawałeczkiem, ze skąpstwa, choć i dla przyjemności, przez austriacką część brzegu jeziora Bodensee, ze skąpstwa, bo aby przejechać 20 km autostradą trzeba wydać 9,90€, a na dodatek paliwo na stacjach w tym rejonie Austrii bywa często tańsze niż na stacjach naszej narodowej dumy - Orlenu.
Tym razem ekologicznie, żadnych map papierowych, a już szczególnie powlekanych wrogim plastikiem. Ponieważ bardziej dokładnie mapy, tj. przynajmniej 1:25000 to znaczny wydatek zainwestowałem w apkę map schweizmolil i jak się okazało słusznie, nie żeby dostał upust za propagowanie, ale wyznacza drogę dostępnymi szlakami z podaniem orientacyjnego czasu przejścia, podejściami, zejściami, itp., czy wszystko co turyście się przyda i do tego działa offline, co w Szwajcarii ma bardzo duże znaczenie dla kieszeni, do której swoje długie, lepkie łapska, wsuwają umiejętnie i skrycie operatorzy sieci komórkowych.
Tak przygotowani około godziny dwudziestej drugiej ruszamy w drogę, na szczęście kot na nocnych łowach, więc i bez pożegnań.
Tyle wstępu, cdn...
Wracając do tematu niniejszego wątku, jak nikomu to nie będzie przeszkadzało to stopniowo, na ile czas pozwoli, wyprodukuję małą relację z prawie trzytygodniowej podróży po szwajcarskich kantonach Graubunden i Ticino, tutaj odpuszczę już wszelkie inne nazwy, pozostając przy tych najczęściej używanych przez lokalsów, kantonach które koleją stoją i na kolej stawiają.
Wszystko zaczęło się pewnej soboty późnym wieczorem w małej spokojnej polskiej wiosce, choć tak naprawdę przygotowania trwały już kilka tygodni, bo podróż na wzór ślimaka, z własnym domkiem, to nie takie sobie hop siup, jak wycieczka autokarem, czy samolotem, że parę fatałaszków w walizę i w drogę. Ważne. że domek na kółkach sprawdzony, wyposażony do granic dopuszczalnej obciążalności i przypięty za dyszel do auta przewodnika.
Przed nami, bo w podróż wybieram się z szanowną drugą połową, jedynie 1207 km przez wrogie, jak twierdzi obecna siła rządząca, niemieckie landy, kawałeczkiem, ze skąpstwa, choć i dla przyjemności, przez austriacką część brzegu jeziora Bodensee, ze skąpstwa, bo aby przejechać 20 km autostradą trzeba wydać 9,90€, a na dodatek paliwo na stacjach w tym rejonie Austrii bywa często tańsze niż na stacjach naszej narodowej dumy - Orlenu.
Tym razem ekologicznie, żadnych map papierowych, a już szczególnie powlekanych wrogim plastikiem. Ponieważ bardziej dokładnie mapy, tj. przynajmniej 1:25000 to znaczny wydatek zainwestowałem w apkę map schweizmolil i jak się okazało słusznie, nie żeby dostał upust za propagowanie, ale wyznacza drogę dostępnymi szlakami z podaniem orientacyjnego czasu przejścia, podejściami, zejściami, itp., czy wszystko co turyście się przyda i do tego działa offline, co w Szwajcarii ma bardzo duże znaczenie dla kieszeni, do której swoje długie, lepkie łapska, wsuwają umiejętnie i skrycie operatorzy sieci komórkowych.
Tak przygotowani około godziny dwudziestej drugiej ruszamy w drogę, na szczęście kot na nocnych łowach, więc i bez pożegnań.
Tyle wstępu, cdn...
Ostatnio edytowane:
- 3
- 1
- Pokaż wszystkie